Światłocień
Rozdział 11
Pozostała tylko pustka nieistnienia. Wszystko to, co rozgrywało się wokół mnie, wydawało się dziać zupełnie poza mną.
Obrazy wyrwane z kontekstu. Dłonie ściskające mnie, klepiące, wilgotne policzki dociskające się do moich. Ciche szepty i spojrzenia. Wszędzie dookoła. Nie ważne, w którą stronę spojrzałam zamglonym wzrokiem – one tam były. Niebieskie, brązowe, szare, wypłowiałe. Łzawe, współczujące, ciekawskie.
Oczy, tyle oczu wpatrzonych w moją malutką istotkę ukrytą za sosnowymi ścianami lakierowanego drewna. Maleńka trumienka, pudełko skrywające cały mój świat. Duszny zapach kadziła, mokrych płytek. Śmierci.
Dziesiątek perfum, potu, smutku.
Uporczywie wbijałam wzrok w wieko, które zamknięto – nie pozwalając mi patrzeć na drobną twarzyczkę córeczki. Ograbili mnie ze wszystkiego, nawet od możliwości ostatniego dotknięcia zimnego ciałka.
Łudziłam się, że jeżeli mi na to pozwolą, gdy tylko ją dotknę, przytulę, zanurzę twarz w ciemnych włoskach, szepcząc mantrę swej miłości, Igusia zatrzepocze delikatnymi sinymi powiekami, aby spojrzeć na mnie niebieskimi ślepkami. A potem uśmiechnie się po dziecięcemu, aż pojawią się te urocze dołeczki w pyzatych, rumianych policzkach, i sięgnie piąstką do mojej twarzy, śmiejąc się wesoło, bo przecież to był tylko psikus.
Prawda?
To nie mogło dziać się naprawdę.
Ale potem dostrzegłam poprzez mgłę otumaniających leków te oczy, współczujące, ciekawskie, wwiercające się w tył mojej głowy. Ciche chlipanie, szepty modlitwy, ostatniego pożegnania. I docierało do mnie, że to koniec. To nie psota, nie żart, ale prawda. Okrutna, straszna, obdarta z ułudy.
Miałam ochotę odwrócić się do nich wszystkich, wrzeszczeć, że po co się modlą, skoro nic mi jej nie zwróci! Nic, żadne śpiewy, psalmy i natchnione modły!
Nie płakałam jednak. Wszystkie te emocje oddzielała ode mnie gruba zasłona oparów narkotycznych uspokajaczy. A chciałam krzyczeć, chciałam płakać. Czułam się jednak, niczym więzień we własnej głowie. Mogłam tylko patrzeć, dać się prowadzić pod ramię, niczym nieporadne dziewczę, niczym laleczka sterowana sznurkami marionetkarza.
Mężczyźni podeszli do trumienki, unieśli ją bez trudu. Kondukt ruszył na przód, ku ziejącej czernią jamie, w której pochowają moje maleństwo na pożarcie robalom. Zgniliźnie, nicości.
A ja szłam, prowadzona za rękę przez Marka, za nami reszta żałobników.
Szuranie butów w mokrym żwirze po porannym deszczu. Teraz niebo rozstąpiło się, ukazując tarczę słońca, a to śmiejąc mi się w twarz, świeciło jasno, gorąco, oślepiająco.
Ciemne postaci pochyliły się nad dołem, w którym niknęła skrzyneczka. Wydłużone cienie, szponiaste ręce sięgnęły za nią. Szyderczy śmiech i czarne oczy wpatrzone w moje. Hieny cmentarne urządziły sobie ucztę.
Odrzuciłam głowę do tyłu, a z mojego gardła wyrwał się śmiech. Szaleńczy, opętańczy, bo i mnie schwyciły szpony, drąc ubranie, ciało, wyrywając serce i duszę.
Wtedy pojawili się pierwsi Biali Żołnierze. Uzbrojeni w strzykawkę szarości.
Dodaj komentarz