Światłocień
Rozdział 3
W lustrze odbijało się złociste światło. Ponownie otaczał mnie półmrok. Ciemne draperie na ścianach pochłaniały większą ilość jasności. Duszny zapach kadzideł dławił gardło.
W powietrzu migotał gwiezdny pył.
Gdzieś na dnie świadomości słyszałam cichą melodię, psychodeliczne pojękiwania.
Wpatrywałam się w lustro.
Czemu te lustra mnie prześladują? Dlaczego zawsze otacza mnie mrok?
Moja twarz nie wyrażała emocji. Nałożyłam na policzek grubą krechę bronzera z fioletowym rozświetlaczem.
Złapałam za sztywny pędzel i zdecydowanymi pociągnięciami rozsmarowałam kosmetyk. Moja twarz nabierała nowych, szczuplejszych rysów, nie była już tak okrągła. Dobrze dobrany makijaż idealnie ukrywał każdy mankament, którego nie chciałam pokazywać.
Skóra jaśniała, niczym posypana drobnym brokatem, duże oczy migotały od fioletowo grafitowego cienia, który idealnie podkreślał zielono brązową barwę moich oczu. Miałam nienaturalnie rozszerzone źrenice, zdawały się pochłaniać wszelki kolor.
Ćpałam?
Dlaczego za każdym razem nie wiele pamiętałam z tego, co się działo?
Moja ręka zawisła w powietrzu. Twarz okalały pierścionki loczków, miały złoto czerwoną barwę, zdawały się płonąć, gdy otoczyła je świetlna aureola.
Zadarłam podbródek.
Poczułam czyjąś obecność. Zmrużyłam powieki, wiedziałam, że znowu się pojawił. Czułam jego zimny, nieruchomy wzrok wwiercający się w moje plecy, jakby zamierzał mnie przeszyć nim na wskroś.
Dostrzegłam za sobą jasną plamę jego koszulki. Ta opinała jego dobrze zbudowane ciało, nieprzesadnie, jednak nie mogłabym nazwać go totalnym chuchrem.
Czarne oczy prześlizgnęły się po moim ciele, patrzyły na obciągnięte czarnymi rajstopami nogi, na rozkloszowaną lejącą spódnicę muskającą kolana, na fioletową satynową bluzkę opinającą mój dekolt.
Nie było w tym nic romantycznego, zero pożądania. Jedynie coś w rodzaju rozbawienia, które igrało w kącikach krzywo wygiętych warg.
Oparł się o framugę drzwi, zakładając ręce na piersi. Zaczesane blond włosy lśniły w cieniu, który go skrywał.
- Za każdym razem zmieniasz się coraz bardziej, dlaczego? Po co zakłamujesz rzeczywistość?
Jego głos był chłodny, spłaszczony. Miał w sobie coś przerażającego, może dlatego, że ciężko było w nim doszukać się najmniejszej okruszyny emocji.
A jednak zawsze miałam wrażenie, że się ze mnie śmieje.
Odłożyłam pędzel na miedziany spodeczek i rzuciłam mu niechętne spojrzenie.
Poprawiłam niesforny zwinięty lok nad czołem. Czułam się bardziej sobą, gdy skrywałam się za tymi wszystkimi maskami. Nie chciałam być tamtą żałosną Zośką.
Chciałam być kimś pięknym, pełnym pasji, kimś zupełnie innym.
Odepchnął się od framugi, nagle znajdując się tuż koło mnie. Czułam chłód bijący od jego ciała, a jakimś dziwnym trafem jego oddech iskrzył się od żaru, czarne oczy zdawały się pochłaniać jego twarz, mnie, przenikając do mojej duszy. Kradł, szperał, wydzierał wstydliwe tajemnice. Drążył, kopał i rozrywał, zmuszał mnie do stawienia czoła czemuś, co miało zostać zapomniane.
Oparł dłonie na moich ramionach. Górował nade mną, chociaż wcale nie był tak bardzo wysoki.
Zacisnął palce, czułam, jak jego paznokcie wpijają się w skórę, przez chwilę nawet bałam się, że ją przebije, a po ramionach spłynie krew.
- Nie jesteś nią.
Zanurzył nos w moich włosach, zaciągnął się, jakby smakował najlepszy winny bukiet.
Zadrżałam, wiedziałam, że znowu mnie zmusi do stawienia czoła prawdzie. Czułam to, a moje serce pełne paniki zadrżało w piersi.
Jego palce zsunęły się z ramion ku szyi, kciuki musnęły żuchwę, paznokcie znaczyły krwawy ślad.
Zacisnęłam dłonie na krawędzi blatu toaletki, oddychając coraz szybciej.
Błagałam wzrokiem, aby tego nie robił, aby mnie nie zmuszał.
Przysunął twarz do mojego ucha.
- Jesteś tamtą. Nie ukryjesz się przede mną. Choćbyś zmieniała maskę za maską, ja zawsze cię dostrzegę. Zdejmę ją, byś dostrzegła swoją prawdziwą twarz.
Głos wnikał do mojej głowy, rozpychał się, zmazywał obce faktury, którymi próbowałam się otoczyć.
Oparłam się plecami o jego klatkę piersiową, otoczył mnie ramionami.
Spojrzałam ponownie w lustro. Z krwawych linii ciekła ciemna krew, z kąciku oczu spłynął szkarłat.
Maska kurczyła się, odchodziła od ciała, łuszczyła się, odsłaniając czerń ukrytej skóry. Ludzkie oczy zamieniły się w zielone gadzie patrzały o wąskiej źrenicy, zęby wyostrzyły się, niczym rekinie kły, włosy opadały wstęgami u naszych stóp.
A on patrzył na to wszystko, ścierał powoli zaklęcie swoim jestestwem, ściskał mnie coraz bardziej, aż zabrakło mi tchu.
Jęknęłam, gdy ostatni fragment odsłonił onyksową wężową skórę, naga czaszka lśniła w świetle, uszy wydłużyły się do nietoperzych rozmiarów. Wąskie wargi nie były w stanie ukryć spiczastych rzędów zębisk, zielone ślepia patrzyły na mnie z chłodną nienawiścią.
Czułam, jak rośnie we mnie krzyk, nabrzmiewa, niczym balon, rozrywając moją pierś.
Jego usta dotknęły mojego policzka.
- Jesteś tym, czym jesteś. Jesteś złem, nie ukryjesz się przed sobą, a tym bardziej przede mną.
Krzyknęłam, a przynajmniej myślałam, że krzyczę. Czarne odbicie jednak rozchyliło szerzej wargi, szczerząc zębiska.
Bestia była bardzo z siebie zadowolona. Była również głodna, łaknęła krwi.
Nowej, wciąż nowej, więcej i więcej.
Chciała, aby świat stał się rzeką krwi, aby miała się w czym kąpać.