Światłocień
Rozdział 4
Niebieska tabletka na ból. Czerwona na smutek. Żółta na sen.
Smutne szare ściany pochylały się nad nami, gdy kołysaliśmy się w przód i w tył. Szliśmy korytarzem w otoczeniu Białych Żołnierzy.
Pilnowali nas na każdym kroku. Widzieliśmy ich złe uśmiechy, czujne martwe oczy szukające w nas najmniejszej skazy.
Ręce grzebały w kombinezonach, gotowe wyciągnąć swą broń, długie igły, szara ciecz zobojętnienia.
Tak, otępiliby nas, gdyby tylko dostrzegli przejaw życia.
Dociskaliśmy ręce do boków, wędrując chłodnymi korytarzami. Nie było już ciepła, ani światła.
Szarość.
Smutek, który wtłaczał się w nasze ciała, czyste szaleństwo umierających zmysłów.
Ktoś z nas zaśmiał się histerycznie, widzieliśmy, jak biedak uderza głową o ścianę. Raz za razem wybijając miarowy rytm.
Bum – bumbum- bum. Werble kości grających na betonie.
Czerwień jeszcze żywej krwi.
Plask – plaskplask – plask.
Prześlizgnęliśmy się spojrzeniem dalej, nie mogliśmy patrzeć, chociaż chcieliśmy.
Biali Żołnierze czuwali. Wtłaczali szarość w nasze żyły, w ich dusze.
Usiedliśmy na przytwierdzonym do podłogi metalowym krzesełku. Wszystko wokół było sterylne, zabezpieczone, bo przecież mogliśmy zrobić krzywdę. Im czy sobie?
A Oni nam na to nie pozwolą. Cokolwiek by to było. Musieliśmy odbyć karę, żyć ze swoimi przewinami.
Zmagać się z naszymi demonami, w kółko, ciągle na nowo. Nie pozwolą nam zapomnieć.
Przed nami leżała biała kartka. A na niej rozlewał się czarny kleks. Czarne na białym.
Patrzyliśmy na to, znowu się kołysaliśmy, obejmowaliśmy się ramionami, jakby to mogło ustrzec nas przed rozpadnięciem się na kawałki.
Uśmiechnięta twarzyczka kpiła z nas, uświadamiała nam, że nigdy przenigdy o niej nie zapomnimy. Była naszą karą, naszym utraconym cudem.
Dziewczynka wyciągnęła do nas z kartki kleksowe rączki, jakby chciała nas objąć.
Atrament chlapnął nam w twarz, wnikał przez nozdrza i usta, zalewał nam gardło.
Dusiliśmy się, gulgot wypełnił nam uszy. Nasza krew. Nasza przewina.
Ściany zaczęły się wyginać, falować, niczym topniejące masło, pochylały się ku nam, grożąc zawalaniem.
A dziewczynka wnikała w nas, głębiej, dalej, staliśmy się dla niej kartką, a ona naszym piętnem.
Zamknęliśmy oczy.
*
Tuliłam do siebie drobne, maleńkie ciałko. Nie mogłam się nadziwić, że to był mój mały cud. Nie ogarniałam umysłem, jak mogłam stworzyć z Markiem coś tak wspaniałego. Dwie maleńkie komórki, które rozwinęły się w to sapiące cicho maleństwo.
Czułam ciepło drobnego ciałka, główka opierała się na moim ramieniu. Słyszałam wyraźnie, jak malutka przełyka łapczywie swój pierwszy skromny posiłek.
Ssała zawzięcie pierś, jakby nie mogła się doczekać, aż napełni swój mały żołądeczek.
Marszczyła przy tym czółko, niezwykle zaaferowana. Ciemne włoski sterczały na wszystkie strony. Pachniała słodko, sobą.
Moje serce rosło, zdawało się wypełniać mnie całą. Jakbym mogła to schowałabym w nim tą niewielką istotkę, aby ochronić ją przed złem tego świata, zimnego, brutalnego, które nie raz da mojej malutkiej córeczce w kość.
Nie chciałam, aby cierpiała. Pragnęłam, aby zawsze była szczęśliwa, spełniona. Aby miała życie, jakiego sama nigdy nie miałam.
Uchyliłabym jej nieba, wsadziła na kolorową tęczę, podarowała świat bez przemocy i rozczarowań.
A ona, jakby czując mój niepokój, wypuściła różową brodawkę, spojrzała zamglonymi błękitnymi oczkami wprost na mnie i zapłakała jękliwie.
Przytuliłam ją mocniej do siebie, nucąc uspokajająco. Czułam drżenie własnych ramion, wdychałam jej zapach.
- Ciii, mamusia nie da cię skrzywdzić, słoneczko. Mamusia jest przy tobie, nie bój się stokrotko, pokonam każde zło na twojej drodze.
Malutka przestała płakać. Nie ruszała się.
Odsunęłam ją zdrętwiałymi rękami od piersi i spojrzałam wprost na siną, plastikową twarzyczkę. Matowe trupie oczy, patrzące na mnie prześmiewczo.
Zło było we mnie. Nie mogłam jej uratować.
*
Biali Żołnierze zakotłowali się wokół nas.
Poczuliśmy pieczenie na ramieniu. Półprzytomnie spojrzeliśmy w tym kierunku. Ze skóry sterczała długa, lśniąca igła. A szarość wnikała za nią, pozbawiając nas tej ostatniej cząstki przebłysku radości i wszechogarniającej miłości, zamieniając ją w koszmar.
Krzyczeliśmy.
Dodaj komentarz